Exclusive
20
min

Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją przyjaciółkę

Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: dobrze, że to robią. Jak Ukrainki w Toronto stworzyły wyjątkową przestrzeń dla kobiet.

Anna Palenczuk

Zdjęcie: Shutterstock

No items found.

Ukraińcy na Bloor Street

Piątek. Wychodzę z metra na Bloor Street, szczególne miejsce dla każdego Ukraińca mieszkającego w Toronto.

Historyczna część długiej ulicy rozciąga się z zachodu na wschód: to ukraińska dzielnica, a pierwsze domy zbudowano tu ponad sto lat temu. Ukraińscy przedsiębiorcy bardzo lubią to miejsce: sklepy, salony piękności, apteki, kawiarnie serwujące serniki "po naszemu" — wszystko dla tych, którzy tęsknią za swoją ojczyzną.

Ale teraz nie chodzi tylko o biznes. Już drugi rok dzielnica Bloor West Village jest miejscem spotkań przybyszek z Ukrainy: kobiet w połogu i matek z dziećmi.

Jest wczesny ranek. Spotykam moją sąsiadkę Irinę w Bloor West. Nasze młodsze dzieci chodzą do tego samego przedszkola, a starsze do ukraińskiej szkoły. Iryna i jej rodzina przeprowadzili się do Toronto kilka miesięcy temu. Początkowo wyjechali z Ukrainy do Izraela i tam zaczęli stawać na nogi, ale z powodu ciągłego poczucia zagrożenia zaczęli szukać kolejnego schronienia. To sprawia, że myślę, że Ukraińcy mają teraz kolejną supermoc: zdolność przewidywania wojny. Przed inwazją na pełną skalę Ira była dyrektorem dziecięcego studia artystycznego w Kijowie, a w Toronto nauczyła się nowego zawodu - manikiurzystki.

Jesteśmy w drodze do Ukraińsko-Kanadyjskiej Służby Społecznej, organizacji pozarządowej, która zapewnia doradztwo i usługi ukraińskim migrantom przymusowym i innym wrażliwym grupom. Organizują różne seminaria, kursy językowe i powiesili tablicę ogłoszeń, na której można znaleźć anonse o zakwaterowaniu, kucharzach, niani, informacje o wydarzeniach społecznych itp.

Ale my mamy inny plan. Mijając ludzi w holu żywo dyskutujących o ofertach pracy, schodzimy po schodach do piwnicy i znajdujemy się w przestrzeni Ukraińskich Mam w Toronto, to projekt Bocian.

To miejsce jest prawdziwym kołem ratunkowym dla nowo przybyłych kobiet z Ukrainy. Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją nową przyjaciółkę Irynę. Można stąd między innymi zabrać potrzebne ubrania, rzeczy czy zabawki dla dzieci. Za darmo, bez rejestracji, bez kolejek i bez poczucia upokorzenia.

Kobieta w ciąży dostała fotelik samochodowy. Zdjęcie autorki

Siostrzeństwo

Pomieszczenie jest niewielkie, ale każdy centymetr przestrzeni zajmują ważne rzeczy. Na stołach stoją pudła z ubrankami, oznaczone wszędzie jako "chłopcy", "dziewczynki 0-3 miesiące", "3-6 miesięcy", "6-12 miesięcy", "5 lat" itd.

Pod stołami foteliki samochodowe, chodziki, wanienki i zabawki. Osobne półki zajmują dziecięce buciki. Wokół krąży wiele kobiet, niektóre sortują torby z rzeczami, które właśnie ktoś przyniósł. "Musimy posortować wszystko tak szybko, jak to możliwe, ponieważ spodziewamy się nowych przybyszów w ciągu najbliższych kilku dni" - wyjaśnia Anna, stara znajoma.

Projekt ma swoich fanów. Na przykład jeden mężczyzna nieustannie zbiera różne dziecięce rzeczy z ulic, które ludzie zostawiają przed swoimi domami i przynosi je do spiżarni. Pomagają wszyscy, zarówno Ukraińcy, jak i ludzie innych narodowości. "Od dawna nikogo o nic nie prosimy, a paczki wciąż przychodzą. Kiedy przeprowadziłam się do Toronto z Buka, gdy byłam w ciąży, tutaj, w Bocianie, znalazłam przydatne kontakty, porady i wszystko, czego potrzebowałam dla mojego nienarodzonego dziecka. I przyjaciół z całej Ukrainy. Dzielimy się swoimi historiami, rozmawiamy o dzieciach, przedszkolach, problemach osobistych i trudnościach w znalezieniu pracy. Mój Bocian to wyjątkowa przestrzeń, miejsce siły, gdzie kobiety inspirują kobiety, gdzie panuje siostrzeństwo. Gdzie czujemy wdzięczność i potrzebę zrobienia czegoś dla innych.

Ukraińskie mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Podchodzę do dziewczyny z Charkowa, ma na imię Valeria. Sortuje dziecięce czapki do pudełek: zimowe do jednego, wiosenne do drugiego.

"Wyjechałam do Kanady, gdy byłam w 36 tygodniu ciąży, z mamą i najstarszym dzieckiem. Izyum, gdzie mieszkaliśmy, było już pod okupacją.

W dniu, w którym nasz samolot wylądował w Toronto, mój ojciec zginął na froncie. Brał udział w walkach o Izium. Nie mógł się doczekać dnia, w którym miasto zostanie wyzwolone. I dnia, w którym po raz drugi zostanie dziadkiem

Urodziłam w żałobie po nim na początku lipca 2022 roku.

Świętowaliśmy jego urodziny i stypę w tym samym czasie. A potem dowiedziałam się o śmierci ponad setki moich przyjaciół. Wydawało mi się, że moje serce się zatrzymało" — mówi.

Valeria rozmawia ze mną, sortując kapelusze i doradzając innym kobietom, które przyszły wybrać ubrania. Dziś jest wolontariuszką w Bocianie, a jej dzieci uczęszczają do przedszkola.

— Wolontariat w Bocianie to najlepsza terapia, ratuje mnie przed złymi myślami. Pamiętam, jak uciekaliśmy spod  ostrzału: była zima, a ja w plecaku miałam tylko pieluszki dla mojego nienarodzonego dziecka. Bałam się, że w czasie wojny nie będę mogła ich nigdzie kupić. A potem okazało się, że moja najstarsza córka w ogóle nie ma ubrań, wyobrażasz sobie, jak się beształam za te pieluchy! Oczywiście nie zabrałam ich do Kanady. Na szczęście było wszystko, czego potrzebowałam zarówno dla starszej, jak i dla malucha. A teraz przywożę tu wszystkie rzeczy, z których wyrastają moje dzieci. Kanadyjczycy zazwyczaj wystawiają rzeczy, których nie potrzebują, na ulicę przed swoimi domami lub w Internecie. Jest wiele grup online, które wymieniają się rzeczami, od ubrań po meble — wyjaśnia Valeria i biegnie komuś pomóc. A ja idę na kawę z jedną z założycielek stowarzyszenia ukraińskich mam w Toronto.

Spotkanie młodych matek i administratorek grupy Ukraińskie Mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ukraińskie mamy w Toronto i nie tylko

Anna mieszka w Toronto od 20 lat i wraz z mężem wychowuje syna, który urodził się tutaj i teraz z dumą nazywa siebie "kanadyjską Ukrainką". Ukraińskie Mamy w Toronto to społeczność stworzona przez ukraińskie matki i kobiety w Toronto w 2015 roku, rok po tymczasowej okupacji Krymu. Od tego czasu grupa działa w różnych obszarach, w tym:

  • Zapewnianie emocjonalnego i społecznego wsparcia kobietom podczas ich adaptacji w nowym kraju;
  • Rozwiązywanie problemów domowych, wspólne radzenie sobie z codziennymi trudnościami;
  • Pomoc w znalezieniu pracy i rozwijanie możliwości dla ukraińskich kobiet w Kanadzie;
  • Wsparcie macierzyńskie i inne aspekty mające na celu rozwój społeczności.

Później na bazie społeczności powstał projekt Bocian. Anna Heichuk, Julia Merkulova i Tanya Maksymenko poświęcają swój czas, aby pomóc imigrantką z Ukrainy w przesiedleniu, adaptacji i poszukiwaniu pracy, a w razie potrzeby towarzyszą kobietom w szpitalach i podczas porodu.

Od momentu założenia Ukraińskich Mam w Toronto do rozpoczęcia inwazji na Ukrainę na pełną skalę, grupa liczyła około 4000 kobiet. Dziś to prawie 14 tysięcy kobiet

— W pierwszym miesiącu wielkiej wojny kobiety w ciąży z Ukrainy zaczęły do nas masowo przyjeżdżać, chcąc rodzić bezpiecznie. W tamtych czasach nie było CUAET (specjalny program wprowadzony przez rząd Kanady dla obywateli Ukrainy z powodu inwazji Rosji na pełną skalę — red.), co oznaczało, że nie mogły uzyskać ubezpieczenia zdrowotnego, które pozwoliłoby im rodzić za darmo. Chcieliśmy pomóc. Nasza przyjaciółka, Ukrainka, pracuje w szpitalu Mt. Sinai w Toronto, gdzie znajduje się oddział położniczy. Porozmawiała z dyrekcją i szpital zgodził się przyjąć rodzące Ukrainki - wspomina Anna. — Tak urodził się Bocian.

Na zewnątrz pada deszcz, a kawiarnia, w której z nią siedzimy, ma duże panoramiczne okna. Rozgrzewamy się gorącą kawą, ciesząc się chwilą. Rozmowa toczy się powoli.

— Myślałyśmy, że Bocian będzie małym projektem wsparcia, że będziemy zbierać dziewczyny raz w miesiącu, konsultować się, dzielić doświadczeniami itp. Okazało się jednak, że potrzebowałyśmy pomocy na co dzień. Kobiety często przychodziły do nas w ostatnich miesiącach ciąży, nie znając angielskiego i nie rozumiejąc, jak działa system medyczny w Kanadzie. Musiały się zarejestrować, przejść wszystkie badania, urodzić, a po porodzie mówiono im: "Musisz pokazać swoje dziecko pediatrze trzeciego dnia". A gdzie znaleźć pediatrę? Więc pomagamy im sobie z tym wszystkim poradzić".

Anna Heychuk w szpitalu położniczym z Tetianą, którą tam urodziła. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Od czasu do czasu naszą rozmowę przerywają liczne telefony: "tu konsultant ds. migracji", "tu ze szpitala położniczego", "tu kobieta, której mąż jest oprawcą, musimy ją przenieść do schroniska". Anna ma dobre doświadczenie w zarządzaniu: w swojej głównej pracy na uniwersytecie koordynuje wizyty międzynarodowych delegacji i organizuje wydarzenia. Jak sama przyznaje, te umiejętności bardzo pomagają jej w pracy wolontariackiej.

Tutaj stworzyłam i pielęgnuję moją Ukrainę. Pomagam konkretnym ludziom i czuję, że w ten sposób pomagam sobie, co ułatwia mi okiełznanie wewnętrznego niepokoju

— Grupa Ukraińskich Mam w Toronto to platforma, na której ludzie uczą się również tolerancji. Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: to dobrze, że to robią. Dla niektórych kobiet dbanie o swój wygląd jest być może sposobem na złapanie życiowej równowagi. To kobiecość, którą chcą w sobie zachować pomimo wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Nasze kobiety i dzieci za granicą są jak kiełki walczące o przetrwanie, kiełkujące między kamieniami — mówi Anna.

Dodaje, że w społeczności kobiet w Kanadzie często używa się słowa "siostrzeństwo".

W Kanadzie Anna nauczyła się prosić o pomoc. Nieukrywanie swojej wrażliwości nie jest słabością, ale siłą. Tego właśnie uczy inne kobiety szukające schronienia przed wojną na Ukrainie.

Ukrainka to silna kobieta. A razem stanowią siłę, której nie można pokonać.

No items found.
Ukraińcy za granicą
Kanada
Ciąża

Ukraińska producentka filmowa, scenarzystka i założycielka 435 FILMS, firmy producenckiej, która wyprodukowała filmy fabularne i dokumentalne reżyserów: Mantas Kvedaravičius, Vitaliy Mansky, Oleg Sentsov, Akhtem Seitablaev, Maciek Hamela, Korniy Hrytsiuk i Tonya Noyabrina. Prezentowano je na festiwalach: Berlinale, Festival de Cannes, Hot Docs, TIFF, Sheffield DocFest, PÖFF, IDFA, KVIFF, OIFF, Millennium Docs Against Gravity, etc. Wyprodukowała indyjski hit "RRR" w reżyserii S.S. Rajamouli, który zdobył Złoty Glob i Oscara w 2023 roku.
Obecnie mieszka w Kanadzie (Toronto), gdzie rozwija działalność ukraińsko-kanadyjskiej społeczności filmowej i pracuje nad ukraińskimi projektami filmowymi.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Anastazja Kuźmińska, pseudonim „Orzech”, na wojnie jest od 2022 roku. Była sanitariuszką, teraz uczy się obsługi dronów.

Śmierć taty nie może pójść na marne

– Romantyzowałam wojnę – mówi Nastia Sestrom. – Wcześniej próbowałam dołączyć do ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw seperatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, rozpoczęta w 2014 r. – red.], ale dziewczyna z dyplomem z prawa nie była wtedy potrzebna. Patrzyli na mnie i kręcili palcem na mojej skroni. Ale kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, zdałam sobie sprawę, że teraz po prostu muszę iść na wojnę.

Mój tata zginął na froncie w marcu 2022 roku, na kierunku mikołajowskim. Rosjanie przylecieli helikopterami i zaczęli strzelać. Miał 60 lat, walczył od 2014 roku. Nie myślałam o zemście. Ale pomyślałem, że jeśli na tym się skończy, to wszystko na nic. Śmierć mojego taty nie może pójść na marne.

Nie przygotowywałam się do wojska, bo nie wiedziałam, na co się przygotować. Nie wiedziałam, gdzie mnie zabiorą. Na początku zaproponowali mi pracę kucharza. Zgodziłam się, ale nic z tego nie wyszło. Potem była kolejna próba: strzelec. Też się nie udało. Ale udało mi się zostać medykiem pola walki. Kiedy powiedzieli mi, że zostanę zrekrutowana, zacząłam się przygotowywać. Oglądałam dużo filmów, czytałam literaturę, chociaż nigdy nie wiadomo, na co konkretnie się przygotować.

"W wojsku oficjalnie wszyscy są równi, ale w rzeczywistości tak nie jest. Walczyłam z tym, próbowałam to zmienić".

Na wojnie przetrwanie to kwestia przypadku, ale nie można być idiotą. Na przykład: „Nie zejdę do okopu podczas ostrzału, bo tam jest woda”. Albo: „Nie będę padał na ziemię za każdym razem, gdy leci pocisk”. Tak się nie robi. Między komfortem a bezpieczeństwem musi być równowaga.

– Co jest najgorsze w wojnie? Chaos. Wszystko może ci się przydarzyć w każdej chwili. Nigdy nie zdarzyło się, by wszystko szło zgodnie z planem.

To straszne, gdy giniesz nie podczas wykonywania rozkazu, jak bohater, ale trafiwszy pod ostrzał w drodze do latryny. Albo gdy nieostrożny dowódca pomyli kierunki. Taki chaos jest przerażający

Byłam pod ostrzałem. Jechaliśmy samochodem i wleciał w nas dron. To było nie tyle przerażające, co niespodziewane.

Ale najstraszniej jest wtedy, kiedy wydaje się, że to się nigdy nie skończy. Siedzisz w piwnicy, codziennie ostrzeliwana, i nic się nie zmienia. Oni walą raz za razem, a ty siedzisz. W pewnym momencie wydawało się, że ktoś z nas tego nie wytrzyma. Nie ty, ale ktoś obok ciebie. Kiedyś byłam w jednym miejscu przez 17 dni. Jedzenie było złe, woda jeszcze gorsza.

Cały ikonostas nagród

— Ides — Buzz, coś w pobliżu przeleciało obok. Wsiadasz do samochodu - bas, znowu poleciał. Boisz się, ale strach szybko ustępuje. Przetrwał i dobrze.

– Idziesz, a tu coś obok ciebie przelatuje. Jedziesz samochodem – znowu coś leci. Boisz się, ale strach szybko mija. Przeżyłaś i masz się dobrze.

Nie zawsze są warunki. A raczej prawie zawsze nie ma warunków. Wzięcie kąpieli to duży problem. Zdarzało się, że przez miesiąc musieliśmy myć się wyłącznie wodą z czajnika podgrzewaną na kuchence. No i żeby się umyć, trzeba się gdzieś schować przed mężczyznami. Mój rekord to 17 dni bez mycia, ale zazwyczaj kąpanie jest raz w tygodniu. Gdybym nie miała sumienia, mogłabym prosić dowódcę o zgodę na częściej, ale wtedy ktoś inny by się nie wykąpał.

Większość moich ran jest po małych odłamkach. Kilka małych plamek, które krwawią. Patrzysz na i wydaje ci się, że w przedszkolu bardziej krwawiłaś, gdy rozbijałaś sobie kolana. Ale takie obrażenia są bardzo niebezpieczne

Wyciągałam ludzi, którzy później umierali w szpitalu. Wyciągałam zwłoki. Ale nikt nie umarł w moich ramionach.

Nagród to ja mam cały ikonostas (śmiech). Żelazny Krzyż, dyplom od Rady Najwyższej, odznakę trzeciego stopnia za zasługi dla miasta. Nie wiem, dlaczego je dostałam.

Któregoś dnia dostałam rozkaz: Kuźmińska jutro wyjeżdżasz. Myślałam, że zabierają mnie na jakąś ważną rozmowę. Okazało się jednak, że to była ceremonia wręczenia medalu. Żyliśmy wtedy w okopach, ostrzeliwani z moździerzy, czołgów i helikopterów. Pomogłam jednemu rannemu, przeżył. Może dlatego dali mi ten medal.

Dlaczego idę jeszcze raz

– Medyczka to oczywiście ładnie brzmi, ale w wojsku nie ma kobiecych określeń – to jedna wielka bajka dla telewizji. W wojsku niby wszyscy są równi, ale kobiety zazwyczaj dostają papierkową robotę. Walczyłam z tym, próbowałam to zmienić.

Armia zawsze potrzebuje pieniędzy, dronów, jedzenia, ubrań, broni, samochodów, leków. I ludzi.

Wstąpiłam do armii, żeby walczyć. Na tym samym poziomie co mężczyźni. Moje życie nie jest cenniejsze niż życie moich kolegów. Dlatego nie rozumiem, dlaczego miałoby być jakieś specjalne traktowanie. Jako medyk bojowy muszę wykonywać swoje obowiązki także na polu bitwy. Początkowo nie wolno mi było tego robić, ale w końcu się udało.

Podczas służby miałam do czynienia z całym batalionem różnych żołnierzy. I traktowali mnie różnie. Niektórzy życzliwie, inni jak sposób na uniknięcie służby. Bo medyk pola walki może wysłać żołnierza na leczenie, czyli na odpoczynek. Byli tacy, którzy mnie chronili. Byli też dżentelmeni, którzy pierwszą wpuszczali mnie do okopu, gdy zaczynał się ostrzał.

Bycie medykiem bojowym to ważna i potrzebna praca, ale ja chcę robić coś bardziej wymagającego i satysfakcjonującego. Dlatego uczę się na operatora dronów

Teraz możliwości nauki latania dronami są ograniczone. Dzięki wolontariuszom mamy pewne programy, ale one nie wystarczą, jest sporo wymagań. Latania dronami jest bardzo trudne, to dużo teorii i praktyki. Jak jazda samochodem, tyle że w trzech wymiarach.

Wszyscy instruktorzy to mężczyźni – cywile. Ponieważ mam doświadczenie wojskowe, nie wiedzą, jak ze mną postępować. Jak skończę szkolenie, wrócę na front.

„Wstąpiłam do armii, żeby walczyć. Na tym samym poziomie co mężczyźni”.

Wierzę, że zwycięstwo nadejdzie, gdy Rosja zniknie. Na wojnie co chwilę ktoś ginie. Nie mogę przez to spać, nie mogę cieszyć się życiem. Dlatego idę na wojnę. Jeszcze raz.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nastia, medyk pola walki: Na wojnie nie ma feminatywów

Ksenia Minczuk

Ma zaledwie 28 lat, ale o Ukrainę walczy już od siedmiu. Julia Mykytenko jest starszą porucznik Sił Zbrojnych Ukrainy i dowódczynią plutonu dronów. Z wykształcenia filolożka, wstąpiła do wojska w 2016 roku wraz z mężem. Po jego śmierci rozpoczęła pracę w Kijowskim Liceum Wojskowym. Ale pierwszego dnia inwazji Rosji na pełną skalę była poszła do poboru.

Nie chciałem być w wojsku

W mojej rodzinie nie było wojskowych, tylko mój dziadek pływał na okręcie podwodnym. Ojciec służył w armii radzieckiej, ale jako poborowy. Od 2014 roku jest ochotnikiem w batalionie operacyjnym Gwardii Narodowej Ukrainy im. Serhija Kulczyckiego. Mama jest psychoterapeutką, pomaga żołnierzom i cywilom.

Nie aspirowałam do bycia żołnierką. Jako obywatelka mojego kraju chciałam po prostu stanąć w jego obronie, gdy zajdzie potrzeba. Mam wykształcenie filologiczne, ukończyłam Akademię Kijowsko-Mohylańską – 2014 r., gdy wybuchła wojna, kończyłam drugi rok. Bardzo chciałam zostać tłumaczką symultaniczną lub krytyczką literacką, jednak walki na wschodzie zmieniły moje plany. W 2015 roku poznałam mojego męża; służył już w batalionie zwiadowczym. Kiedy się pobraliśmy, został zdemobilizowany. Widziałam jednak, jak trudno było mu wrócić do cywilnego życia, gdy w kraju wciąż trwała wojna. Zdecydowaliśmy, że jak tylko skończę studia licencjackie, razem podpiszemy kontrakt z armią.

Rodzina mnie nie zniechęcała. Ojciec, który był wtedy na wojnie od prawie dwóch lat, w pełni ufał mojemu mężowi, który przygotowywał mnie do wojny
Julia marzyła o karierze tłumaczki lub krytyczki literackiej. Zdjęcie: archiwum prywatne

Głównie to były ćwiczenia fizyczne i obsługa broni. Bez jego wsparcia i pomocy byłoby mi znacznie trudniej zintegrować się z systemem wojskowym. W 2016 roku poszliśmy do wojskowego biura rekrutacyjnego jako ochotnicy. Służyliśmy w 54. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej, stacjonującej w tym czasie w Bachmucie. Mąż od razu został przydzielony do jednostki bojowej, ja otrzymałam stanowisko urzędniczki w sztabie, na drugiej linii frontu. Później zostałam księgową. Służyłam na tych stanowiskach przez rok. Później był trzymiesięczny kurs oficerski, a po powrocie od razu zostałam mianowana dowódcą plutonu piechoty. Później zaproponowano mi stanowisko dowódcy samodzielnego plutonu rozpoznawczego. I właśnie wtedy przekonałam się na własnej skórze, czym jest seksizm w wojsku.

Nie chcieli być pod komendą „baby”

To był chyba jeden z najtrudniejszych okresów mojej służby. Spotkałam się z zaciekłym oporem ze strony mężczyzn. I to pomimo tego, że mnie znali, służyliśmy w tym samym batalionie. Tyle tylko, że wcześniej byłam księgową. Gdy tylko zostałam mianowana dowódcą plutonu, wybuchł skandal. Miałam zaledwie 21 lat, bez doświadczenia bojowego.

Powiedzieli mi: Jesteś kobietą, nie możesz zajmować kierowniczego stanowiska w armii
Podczas misji bojowej. Zdjęcie: archiwum prywatne

Nieustannie wytykali mi, że robię coś źle, próbowali podważyć mój autorytet. Mówili, że nie chcą być pod komendą „baby”. Pierwsze zdanie, jakie usłyszałam, gdy wyjeżdżaliśmy z poligonu do walki, brzmiało: „Nie boisz się? Oni tam strzelają”. To było naprawdę bardzo obraźliwe. Do tego dochodziły nieprzyzwoite żarty i niestosowne komentarze. Z powodu takich sytuacji w mojej jednostce pozostały tylko 4 z 10 osób, reszta odeszła. Ci, którzy pozostali, byli przyjaciółmi mojego ukochanego. On bardzo mnie wspierał.

Ale zginął. Od odłamków. Tego dnia była ewakuacja, wszystko słyszałam w radiu. Ewakuacja trwała bardzo długo z powodu ciągłego ostrzału. Próbowali go reanimować i operować, zmarł na stole operacyjnym.

Po śmierci męża trudno było mi z powodów emocjonalnych pozostać na oddziale. W czerwcu 2018 roku przeniosłam się do Kijowskiego Liceum Wojskowego im. I. Bohuna. Pracowałam tam również jako dowódca plutonu.

Kiedy odchodziłam ze służby, obiecałam sobie, że wrócę do wojska tylko w przypadku wojny na pełną skalę. I tak się stało

Chaos w biurze werbunkowym

Spakowałam swój plecak wojskowy 23 lutego. Właściwie wszyscy weterani ATO [operacji antyterrorystycznej – aut.] rozumieli, że nastąpi rosyjska ofensywa. Nie zdawaliśmy sobie tylko sprawy z jej skali. Myślałam, że wszystko wydarzy się w obwodach donieckim i ługańskim. To było dla nas nieoczekiwane, że wrogowi udało się dotrzeć do autostrady Żytomierz i podejść tak blisko stolicy. Mieszkam w Wysznewe niedaleko Kijowa. Pierwsze eksplozje przespałam, obudziłam się dopiero wtedy, gdy okna w domu zaczęły się trząść.

W mojej głowie pojawiło się pytanie: „Jak to możliwe w rejonie Kijowa? Może to była jakaś eksplozja przemysłowa?”. Dopiero kiedy obejrzałam wiadomości, wszystko zrozumiałam. Choć byłam przypisana do drugiego rzutu rezerwy, natychmiast udałam się do biura werbunkowego. Była godzina 10 rano, panował tam straszny chaos, mnóstwo ludzi czekało na swoją kolej.

Przez te dwa lata inwazji stosunek do kobiet w wojsku bardzo się zmienił. Wtedy, w biurze werbunkowym, patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale już bez lekceważenia

Zostałam przydzielona do ochrony komisariatu wojskowego. Później złożyłam podanie o przeniesienie do jednostki bojowej. W czerwcu wróciłam do swoich ludzi, do 54 brygady. Teraz jestem dowódcą plutonu dronów w rozpoznaniu powietrznym.  W jednostce „Piekielne Szerszenie” dowodzę ponad dwoma tuzinami ludzi.

Drony - oczy wojny

Już w 2017 roku powiedziałam, że powinniśmy walczyć technologią, a nie ludźmi. Moim zadaniem jako dowódcy plutonu jest organizowanie stałego nadzoru wideo z dronów za linią frontu, dostosowywanie ognia artyleryjskiego, prowadzenie szczegółowego rozpoznania, wykrywanie wroga i przekazywanie danych do dowództwa. Najtrudniej jest patrzeć, jak giną twoi towarzysze. Często oglądamy to z dronów.

Najgorzej jest widzieć, jak wróg strzela do ludzi w okopach, którzy są gotowi się poddać lub nie zdążyli się wycofać

Brakuje nam dronów, w tym szybkich dronów FPV. Dla porównania: wróg może mieć ponad 50 lotów dziennie, podczas gdy my mamy do 10. Podczas szturmów większość dronów tracimy, bo latamy wtedy w każdą pogodę: śnieg, deszcz, mgła – bez znaczenia. A te drony są cywilne, więc nieprzystosowane do trudnych warunków pogodowych.

Kolejnym problemem jest biurokracja: wypisywanie wszystkich tych papierów, udowadnianie sensowności użycia dronów. Musimy dostarczyć certyfikaty operatora, dane o warunkach pogodowych i dowieść, że lataliśmy bez naruszeń. Obliczyliśmy, że do spisania drona na straty potrzeba około 15 dokumentów. Chociaż ministerstwo obrony ogłosiło niedawno przejście na elektroniczne zarządzanie dokumentami, liczba dokumentów nie zmniejszyła się.

Szkoda też, że wciąż polegamy na chińskich maszynach – wszystkie te drony Mavic są przez nich produkowane. A jeśli Chiny nałożą embargo na eksport dronów, będzie problem. Jesteśmy też teraz bardzo zależni od zachodniej broni. Musimy zbudować własne fabryki broni i amunicji.

Wagnerowcy - porywacze ciał

Nigdy nie zapomnę, jak ewakuowaliśmy „dwusetki” [tzw. ładunek 200 – w wojskowej nomenklaturze ukraińskiej i rosyjskiej poległy żołnierz – red.] z szarej strefy. Jestem przekonana, że każdy obrońca Ukrainy powinien wrócić do domu. A często z powodu ciągłego ostrzału bardzo trudno jest zabrać ciała z pola bitwy – czasami do wroga jest zaledwie 100 metrów.

Jednak pomimo niebezpieczeństwa poszliśmy na rekonesans. Trzeba było się dowiedzieć, gdzie są ciała, wybrać pogodę i czas. Najlepiej taki, w którym w pobliżu nie latałyby drony wroga, które mogłyby nas namierzyć – czyli moment, w którym będzie deszcz, śnieg lub mgła. Zespół ewakuacyjny składa się z co najmniej sześciu osób: cztery do ewakuacji, dwie do osłony. Często trzeba było przejść 5-6 kilometrów, trzeba koordynować nasze działania z innymi jednostkami, w pobliżu których będziemy przechodzić podczas ewakuacji. To również wymaga dużo czasu, wysiłku i zasobów. Ale warto i trzeba.

Julia i zniszczony czołg wroga. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pamiętam też, jak w zeszłym roku, w lutym, w naszym kierunku szło wielu wagnerowców. Szturmowali Sołedar i zabierali ciała zabitych – zarówno naszych, jak swoich. Później schwytany wagnerowiec powiedział nam, dlaczego to robią. Okazało się, że przydzielali im nowych bojowników w zależności od liczby przekazanych ciał. Jeśli nasi polegli żołnierze mieli proukraińskie tatuaże lub z innych powodów było jasne, że byli Ukraińcami, wagnerowcy palili ich ciała i dopiero po tym oddawali jako zwłoki swoich.

Wszyscy będą walczyć

Do pójścia na wojnę zmotywowała mnie potrzeba chronienia mojej rodziny. Mam młodszego brata i matkę. Nie chcę widzieć tego, co widzę w Donbasie, w regionie Kijowa. Nie chcę, żeby moja matka musiała opuszczać swój dom i gdzieś emigrować. I wstydziłabym się zhańbić pamięć mojego ojca i męża, którzy na pewno zrobiliby dokładnie to, co ja: broniliby swojego kraju. Tak samo powinni postąpić wszyscy świadomi, zdrowi mężczyźni.

Ukrywanie się nie pomoże. Wszyscy będą walczyć. Nie stać nas na zabawę w demokrację
Z byłym naczelnym dowódcą Sił Zbrojnych Ukrainy Walerijem Załużnym. Zdjęcie: archiwum prywatne

Przyznaję: w pierwszym roku inwazji byłam przeciwna przymusowej mobilizacji. Ale teraz jest inaczej. Wojsku brakuje ludzi na froncie, ci, którzy walczą, są wyczerpani. Wszyscy się boją. Podczas ofensywy na pełną skalę najbardziej obawiałam się, że nie będę uzbrojona, gdy rosyjskie czołgi przejadą moją ulicą.

A teraz, kiedy jestem tutaj, na froncie, boję się, że zostanę schwytana. Lepiej umrzeć niż być jeńcem wojennym Rosjan

Ludzie muszą zrozumieć, że ta wojna nie skończy się szybko. Mamy własny kraj, z wolnością słowa, demokracją, wartościami – i musimy o niego walczyć. Bardzo podoba mi się wypowiedź amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy'ego, który powiedział: „Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”.

Rosja nie przestanie

Czym jest dla nas zwycięstwo? Jeśli osiągniemy granice z 1991 roku, ale stanie się to strasznym kosztem życia naszych ludzi, nie uznam tego za zwycięstwo. Dla mnie zwycięstwem jest wynegocjowanie najkorzystniejszych dla nas warunków zawieszenia broni i kontynuowanie przygotowań do wojny. Niestety, muszę przygotować na nią moje dzieci. Rosjanie się nie zatrzymają. Historia jest cykliczna. Putin nieustannie powtarza, że Rosja nie może istnieć bez Ukrainy. Jak Rosja może istnieć bez Kijowa? Nie może. Ale wszyscy wiemy, że nie udało im się zająć Kijowa w trzy dni. Czy mogą najechać nas ponownie? Oczywiście, że mogą. Ale teraz jesteśmy znacznie silniejsi. Jestem zaskoczona postawą świata. Europejczycy są bardzo zrelaksowani. Nie mają pojęcia, z czym będą musieli się zmierzyć, gdy Putin zaatakuje Europę. Nie liczę na pomoc Zachodu, ponieważ społeczność międzynarodowa ma własne interesy. Liczę tylko na siebie i moich towarzyszy broni. Ukraińcy przeszli tak wiele w ciągu ostatnich 100 lat: Związek Radziecki, rewolucje, głód, II wojnę światową…

I mimo wszystko przetrwaliśmy. Dlatego Ukraina przetrwa bez względu na wszystko
Julia jest przekonana, że wszyscy będą walczyć. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mam 28 lat i jestem na wojnie od prawie 7 lat. Nie żałuję swojej decyzji. Wierzę też, że wojsko ma znacznie większe szanse na przetrwanie tej krwawej wojny. Po jej zakończeniu widzę Ukrainę jako sprawiedliwą i uczciwą. Na pewno wtedy odejdę z wojska, prawdopodobnie będę pracowała w strukturach związanych z reformowaniem armii. Dziś musimy wdrożyć projekty społeczne na rzecz integracji i wsparcia weteranów.

Marzę też o tym, by zostać ministrem obrony, bo to jest stanowisko cywilne. Stworzyłabym silny zespół z ludzi, których znam osobiście, w 100% skutecznych na swoich stanowiskach i robiących wszystko dla wojska, a nic dla siebie.

Ale na razie to tylko marzenia. Teraz musimy przepędzić wroga z naszej ziemi. I tu widzę tylko dwa scenariusze: albo wygramy, albo zostaniemy pokonani. Trzeciej opcji nie ma. Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki. Jest więc tylko jedno wyjście: wygrać

20
хв

Julia Mykytenko, żołnierka: Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki

Nataliia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Szwecja chce ułatwić życie ukraińskim uchodźcom

Ексклюзив
20
хв

Republika Czeska nie wesprze Ukraińców, którzy unikają mobilizacji za granicą

Ексклюзив
20
хв

Ekspansja wyszywanek. Każdy chce mieć swoją koszulę

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress