Oksana Gonczaruk
Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.
Publikacje
– We wrześniu przyjechałam do Wielkiej Brytanii z córką, ale przez cały ten czas dużo podróżowałam po Ukrainie – wspomina w rozmowie z serwisem Sestry. – I z powodu tego ruchu nie przeniosłam się do innego wymiaru. Zdecydowanie łatwiej jest pracować w Oksfordzie, ponieważ nic nie odwraca mojej uwagi od pracy.
Miałam pewną liczbę zamówień na teksty, a jednym z powodów, dla których zgodziłam się wyjechać, było zrozumienie, że nie będę w stanie poradzić sobie z taką ilością pracy w Kijowie. Bo w Kijowie zawsze jesteś na emocjonalnej huśtawce: reagujesz na wszystko, nie możesz się skoncentrować – a tutaj to możliwe. Udało mi się napisać kilka sztuk. Jedna z nich została już wystawiona - w zeszłym miesiącu uczestniczyłem w premierze „Nieistniejącego” w Theater und Philharmonie w Essen w Niemczech. Oddałam jeszcze dwie sztuki, ale nie wiem jeszcze, jaki będzie ich los.
Poza tym o wiele łatwiej jest podróżować z Wielkiej Brytanii na wydarzenia w Europie, na które jestem zapraszana. Pobyt w Oksfordzie traktuję więc jak długą podróż służbową. Inną rzeczą jest to, że ta rozłąka z domem jest bardzo trudna emocjonalnie, ponieważ w Kijowie mam męża i matkę, która na wieść o wojnie trafiła do szpitala.
Czy w ciągu tych prawie 800 dni od rozpoczęcia inwazji zrozumiałaś, jak pisać o wojnie?
Nie. To doświadczenie zdecydowanie się nie rozwinęło i wymaga wielu lat przemyśleń. A ja nie jestem jedną z tych, którzy czekają. Myślę o tym tak dużo, jak tylko mogę. Moja pierwsza sztuka, „Zielone korytarze”, została napisana dla Niemców rok po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę. Opowiadała o fali uchodźców, która pojawiła się po 24 lutego. W tym czasie oni byli w stanie histerycznej paniki i uniesienia.
W ciągu roku sytuacja się zmieniła, a Ukraińcy za granicą zaczęli czuć się zdruzgotani, jakby byli zawieszeni gdzieś pomiędzy czasem. To bardzo trudny stan – fizycznie się starzejesz, ale mentalnie wydajesz się być w zawieszeniu i czekasz, aż wszystko się skończy i wrócisz do domu
O takim stanie umysłu opowiada moja sztuka „Nieistniejący”.
A potem ciągle myślisz o tym, jak rozmawiać o wojnie z zagraniczną publicznością. O ile pierwsze teksty miały przerażać, szokować i przyciągać uwagę, to teraz staram się pisać tak, by to doświadczenie wyglądało na bardziej uniwersalnie, dotyczyło każdej rodziny, która boi się utraty domu i bliskich. Aby widz mógł łatwo postawić się na naszym miejscu.
Do tematu uciekinierów podeszłam delikatnie. Bo nie wiem, co czują mężczyźni
Nie można zazdrościć artystom. Teraz bardziej niż kiedykolwiek muszą równoważyć formy i tematy, by złapać „złoty środek", coś, co dotyka wielu ludzi. Kwestia uchylających się od służby jest bolesna. Często zastanawiam się, co kryje się w sercach facetów, którzy uciekli przez granicę w damskich ubraniach.
Uchodźcy to nie tylko ci, którzy uciekają w przebraniu, ale także ci, którzy siedzą cicho, pracują, ale nie wstępują do wojska.
W jakiej formie napisałabyś o uciekinierach?
Napisałam 15-minutowy monolog na zamówienie teatru w Liechtensteinie. To monolog mężczyzny, który budzi się w nocy od wybuchów i zastanawia się nad tą sprawą, bo jeden z jego przyjaciół jest gdzieś na froncie w okopie, a drugi uciekł do Wiednia, jeździ na nartach gdzieś w Alpach i ciągle pisze: „Kijów, co u ciebie?”. Wszyscy trzej studiowali kiedyś razem w konserwatorium. Podeszłam jednak do tego tematu delikatnie, bo nie wiem, co czują mężczyźni.
Unikający służby to ważny temat. Ale jak możemy o tym rozmawiać, skoro z jednej strony wszyscy jesteśmy zależni od tych, którzy idą na wojnę i bronią naszego kraju, a z drugiej strony żadna kobieta, matka czy żona nie może dobrowolnie wysłać swojego syna czy męża na wojnę?
Ale czy obcokrajowcy zrozumieją te subtelności?
To jest główne zadanie: sprawić, by poczuli się w tej skórze.
Nawiasem mówiąc, niedawno byłam na premierze w Göteborgu, gdzie ukraińska reżyserka Tamara Trunowa wystawiła moją sztukę „Złe drogi” [napisaną w 2017 roku na podstawie prawdziwych wydarzeń w Donbasie - red.]. Zrobiła bardzo fajną rzecz: wystawiła tę sztukę, ale o Szwedach. Czyli bez kamuflażu, bez Ukraińców. Znalazła klucz. Nie chodzi o ukraińską egzotykę w Szwecji. Chodzi o to, jak spokojni szwedzcy obywatele mogą nagle znaleźć się na wojnie. Dziś „Złe drogi” są na szczycie szwedzkich rankingów teatralnych, mimo że to pierwsza ukraińska sztuka zrealizowana w Szwecji przez ukraińskiego reżysera.
Moje ostatnie premiery mają bardzo dobre recenzje w Europie, ponieważ trafiają w gusta publiczności. To jedyna rzecz, która naprawdę mnie teraz cieszy
Jakie tematy interesują Europejczyków w związku z Ukrainą w 2024 roku?
Nasza integracja, to, jak się rozumiemy i jak możemy nadal żyć w jednym społeczeństwie.
W 2024 roku uwaga Europejczyków jest znacznie mniej skupiona na nas, a bardziej na wojnie izraelsko-palestyńskiej. Warto więc przypominać im, że tak naprawdę nie są to różne wojny, lecz jedna: trzecia wojna światowa, którą Rosja rozpoczęła w Ukrainie, a która rozprzestrzeniła się na Bliski Wschód. Dlatego zagrożeń dla całego świata jest jeszcze więcej i nikt nie pozostanie w tyle. To jest temat, który obecnie niepokoi Europejczyków.
Hołodomor – temat miarę Szekspira
Nawiasem mówiąc, w ukraińskich teatrach nie ma zbyt wielu przedstawień o wojnie. Wystawiają klasykę, komedie... Czy wynika to z braku materiału, czy z tego, że teatry boją się pogłębiać stres publiczności?
Problem jest poważniejszy: jak rozmawiać z ukraińską publicznością o wojnie. Wpędzać ludzi w jeszcze większą traumę? Po co i jak? Temat wojny poruszają głównie teatry niezależne, które można policzyć na palcach jednej ręki. Reżyserów, którzy tworzą współczesne, przejmujące historie, też jest niewielu.
A z klasyką, komediami, każdy wie, co robić – to wydeptana ścieżka, bilety się sprzedają. Można jednak wziąć klasykę i przemyśleć ją na nowo. Często dostaję propozycje adaptacji klasycznych dzieł. Za każdym razem zadaję sobie pytanie, co sprawia, że ta historia jest tak wyjątkowa. „Rodzina Kajdaszów” [powieść napisana przez Iwana Nieczuja-Lewickiego w 1898 r. – red.] jest tu oczywistym przykładem. Ale są dzieła, których reżyserowania po prostu odmawiam.
Jednak większość przedstawień w naszych teatrach to po prostu kolejna wersja klasyki. A ja siedzę na tych spektaklach i nie rozumiem, dlaczego je oglądam, nawet jeśli są dobrze zrobione. Może to moja deformacja zawodowa, ale mam poczucie zmarnowanego czasu. Potrzebuję, żeby ktoś ze mną porozmawiał o tym, co mnie boli. I myślę, że większość widzów tego potrzebuje, ale nie każdy jest tego świadomy, nie każdy ma doświadczenie takiej rozmowy.
Jedna lub dwie wizyty na znaczących spektaklach naprawdę wyedukowałyby naszych widzów, którzy wciąż mają wyobrażenie o teatrze jako o archaicznej instytucji rozrywkowej, w której można się dobrze poczuć
To szczególnie obraźliwe w porównaniu z tym, jak teatr w większości krajów reaguje na wydarzenia w Ukrainie. W każdym teatrze dzieje się coś związanego z Ukrainą – odczyty, spektakle dokumentalne, produkcje. Rozmowa z publicznością to pierwsza rzecz, jaką teatr powinien robić. Niby mamy budżety i firmy, ale to narzędzie prawie nigdy nie jest wykorzystywane zgodnie z przeznaczeniem.
Oczywiście są wyjątki: Teatr Dramaturgów w Kijowie, Teatr im. Zańkowieckiej we Lwowie, Teatr Dramatu i Komedii na Lewym Brzegu itd.
Wydaje mi się jednak, że publiczność potrzebuje również zabawnych sztuk, nawet jeśli są bezsensowne. Ludzie śmieją się przez dwie godziny i w ten sposób zdrowieją.
Nawet w zabawny sposób można mówić o ważnych rzeczach.
To dobrze, że jest zapotrzebowanie na teatr. Teatr jest jedną z oznak normalnego życia. Jeśli kiedyś myślałam: „Dobra, pójdę kiedy indziej, gdy będę miała czas”, to teraz chcę przeżyć swoje życie tu i teraz. Życie wypełnione nie tylko lękami i wojną, ale też sztuką. Poza tym człowiek w teatrze jest towarzyski – spotyka tam wielu ludzi, którzy nie przyszli do schronu.
Niedawno polska krytyk teatralna Lena Tworkowska entuzjastycznie wspominała spektakl oparty na Twojej sztuce „Spichlerz”. Powiedziała, że w środku wojny w Ukrainie są ludzie, którzy wystawiają takie globalne rzeczy. Jednocześnie ta sztuka nie jest o wojnie.
Jest o warunkach wstępnych wojny. Temat Hołodomoru jest mocno związany z teraźniejszością, a jego zrozumienie pomaga analizować historyczne przyczyny obecnej wojny, którą Rosja prowadzi w Ukrainie.
Królewski Teatr Szekspirowski w Anglii zamówił Twoją sztukę o Hołodomorze w 2009 roku. Dlaczego wtedy zainteresowali się tym tematem?
Chcieli czegoś globalnego, chcieli opowieści o czymś na szekspirowską skalę. Wszyscy dramatopisarze, którzy zostali zaproszeni do udziału w tym projekcie, zaproponowali swoje pomysły. Zaproponowałam Hołodomor jako jeden z tematów i Brytyjczycy byli pod wrażeniem. Trzeba przyznać, że Hołodomor to szekspirowski temat. I co ważne, Brytyjczycy nic o nim nie wiedzieli, a chcieli się dowiedzieć.
Chcę cię zapytać o twój nowy film fabularny „Demony”. Historia opiera się na relacji między Ukrainką i Rosjaninem, którzy się w sobie zakochują. Napisałaś tę sztukę w 2005 roku, a film został w 90% nakręcony przed wielką wojną. Ale teraz ludzie nawet słowa „rosyjski” nie mogą traktować bez nienawiści. Czy zaakceptują więc ten film?
Dręczy mnie to pytanie. Może nie zostanę przeklęta i publicznie spalona gdzieś w centrum Kijowa. Nie jest to łatwe do zaakceptowania nawet dla mnie, ponieważ w dzisiejszych czasach bardzo trudno jest postrzegać Rosjanina jako człowieka.
W tej historii Rosjanin jest złożoną postacią, której czasem chce się współczuć, a czasem ją zabić. Reakcja społeczeństwa na takie rzeczy jest teraz kategoryczna i radykalna. Ludzie nie są teraz w stanie dostrzec półtonów, co jest całkowicie zrozumiałe. Starałam się jednak być szczera w tej historii, która zresztą dzieje się znacznie wcześniej, w latach 90., kiedy takie [ukraińsko-rosyjskie – red.] relacje nie były postrzegane jako tragedia. To satyra na relacje między Ukraińcami i Rosjanami. Chodzi o radziecki mit o Rosjanach, pod którego wpływem byliśmy przez długi czas. Rzecz jest o tym, jak bardzo byliśmy naiwni i jak bardzo pozwoliliśmy im się do nas zbliżyć.
Jak zawsze w moim przypadku, historia wyszła bardzo samokrytycznie, co może być nieprzyjemne dla wielu Ukraińców. Trudno zaakceptować krytykę w czasie, gdy chce się tylko bronić i wygrywać. Ale jak wytłumaczyć, że umiejętność krytycznego mówienia o sobie pomaga w zrozumieniu zagranicznej publiczności? Osoba zdolna do refleksji wzbudza zaufanie.
Główną rolę w filmie „Demony” zagrała nieżyjąca już Rusłana Pysanka, to był jej debiut jako aktorki dramatycznej. Jak udało Ci się ukończyć film bez niej [Rusłana Pysanka zmarła 19 lipca 2022 roku – red.]?
Rusłana jest naprawdę niesamowita w tym filmie. Aby go ukończyć, przepisałam sceny, w których nie zdążyła zagrać. Ale nie wyszło to filmowi na dobre. W scenach, w których bohaterka jest odwrócona plecami do kamery, wykorzystaliśmy dublerkę. Tyle że to, co miała zagrać Rusłana, okazało się niemożliwe do powielenia. Włożyłam więc jej słowa w usta innych postaci.
Po udanym serialu „Pojmanie Kajdasza” piszesz scenariusz do filmu fabularnego opartego na opowiadaniu „W niedzielę wcześnie wykopałam zioła” autorstwa Olhy Kobylianskiej, jednej z pierwszych ukraińskich pisarek feministycznych...
Scenariusz jest gotowy, ale nie wiadomo, kiedy Film.UA nakręci ten film, bo jest wojna. To powinien być drogi film, ponieważ jest złożoną, historyczną opowieścią kostiumową. Bardzo mi się podoba. Ponieważ dzieło Kobylianskiej jest krótkie, wymyśliłam kilka nowych wątków, stworzyłam dodatkowe uniwersum.
I tu jest moment, by zapytać, co sądzisz o nienawiści. Bo gdy tylko okazało się, że Worożbyta przejęła Kobylianską po „Rodzinie Kajdaszów”, pojawiły się doniesienia, że „ta osoba” znowu próbuje naruszyć sacrum...
Cóż, byłam przygotowana na to, że nie wszystkim się to spodoba – „to klasyka, to świętość, nie mamy prawa jej zniesławiać”. Ale mam pewną szczęśliwą cechę: nie siedzę i nie czytam, co kto o mnie wypisuje. I nigdy nie angażuję się w gówno na Facebooku, bo jeśli to zrobię, poczuję się źle. Niektórych to nakręca, mnie nie.
Wszystkie nasze filmy są teraz o wojnie
Dziś nasze państwo ma specyficzne podejście do kwestii produkcji filmowej. Mamy przykład II wojny światowej, kiedy ZSRR zainwestował dużo pieniędzy w kino, a ludzie byli tymi filmami pocieszani. Dlaczego teraz nie robić filmów o wojnie?
To tak, jakbyś wyrażała plany naszej Państwowej Agencji Filmowej, kiedy opisują, jak będą dawać pieniądze na piękne patriotyczne filmy o wojnie.
Ludzie, którzy potrafią robić prawdziwe filmy, są teraz w konfrontacji z Państwową Agencją Filmową. I dopóki ta instytucja nie znajdzie wspólnego języka z filmowcami, których ma wspierać, takiego kina nie będzie. To błędne koło.
Ale wszystkie nasze filmy są teraz o wojnie, wszystkie są głęboko patriotyczne – i różne. I nie dlatego, że takie jest ideologiczne nastawienie do nowego konkursu Państwowej Agencji Filmowej. Dlatego, że inaczej się nie da.
Przypomniałam sobie Twój scenariusz do serialu telewizyjnego „Nasza Galia”, który opisałaś jako opowieść o latach 90. i naszym dorastaniu. Realizacja została wstrzymana, ale piszesz o tym książkę, prawda?
Tak, to mój debiut książkowy. Musisz przyznać: czy jest lepszy czas na pisanie książki niż teraz, jeśli nie masz pieniędzy na film? Nie chcę już nawet myśleć o sztukach teatralnych, napisałam ich tak wiele w ciągu ostatnich dwóch lat. Czuję się, jakbym się powtarzała. A ta historia podoba mi się tak bardzo, że chcę ją napisać.
Dramaturg nieustannie ogranicza się podczas pisania. Limit czasu na opowieść to maksymalnie dwie godziny, w których trzeba zmieścić wszystkie uwagi i dialogi. Sztuka jest koncentratem. A proza daje wolność.
Jaka była Natala Worożbyt w latach 90.?
Byłam trudną nastolatką, ponieważ moja matka miała trudną sytuację rodzinną, rozwód i tak dalej. Wcześnie trafiłam na ulicę i rozumiałam wszystko, co się z tym wiązało. Poza tym dzielnica Darnica, w której mieszkałem, nie należała do najspokojniejszych w Kijowie. W latach 90. w pełni oddychałam więc powietrzem wolności, ze wszystkimi tego okropnościami i całym pięknem. Boże, kiedy o tym myślę, uświadamiam sobie, że byłam taki głupia. Ale jakoś udało mi się przetrwać. Większość moich przyjaciół z tamtych czasów albo nie żyje, albo żyje w półświatku pełnym narkotyków i alkoholu.
Czyli to okoliczności zmusiły cię do bardzo wczesnego dorastania. A przeciwności losu uczyniły cię silną, co jest ważne w Twoim zawodzie.
Wiesz, chciałabym żyć bez tego doświadczenia. Ale fakt: im gorsze dzieciństwo, tym lepszy pisarz. Tak to już jest. Muszę więc popracować nad swoją biografią...
Byłam trudną nastolatką, bo moja matka miała skomplikowaną sytuację rodzinną, rozwód i tak dalej. Wcześnie trafiłam na ulicę, mieszkałam w dzielnicy Darnica. Oddychałam powietrzem wolności lat 90. – ze wszystkimi okropnościami i całym pięknem. Większość moich przyjaciół w tamtym czasie albo nie umarła, albo wiodła beznadziejny żywot, z narkotykami i alkoholem. Ale dla pisarza im gorsze dzieciństwo, tym lepiej. Tak to już jest
Liudmyła Monastyrska to ukraińska marka znana na całym świecie. Jej potężny sopran liryczno-dramatyczny od wielu lat można usłyszeć na najbardziej prestiżowych scenach muzycznych, w tym La Scali w Mediolanie, Royal Covent Garden Theatre w Londynie i Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Po wybuchu wojny głos Liudmyły stał się symbolem Ukrainy dla wielu ludzi na świecie. Jej Aida, Turandot, Lady Makbet, Abigail - wszystkie są dziś ukraińskimi kobietami.
Po inwazji Rosji na Ukrainę Liudmyła Monastyrska zastąpiła w "Turandot" na scenie Metropolitan Opera Annę Netrebko, rosyjską śpiewaczkę, której kontrakt został anulowany za wspieranie reżimu Putina. Zamiana rosyjskiej gwiazdy na ukraińską była symbolicznym gestem. Kiedy Liudmyła wyszła do publiczności pod koniec spektaklu, owinięta w ukraińską flagę, dostała owację na stojąco.
W kraju, jako solistka Opery Narodowej Ukrainy, Pani Liudmyła wychodzi na scenę pomimo nalotów. Za granicą nie tylko śpiewa - także przekonuje, walczy, obserwuje i analizuje. Z magazynem Sestry rozmawiała o tym, jak bardzo obcokrajowcy są zmęczeni wojną w Ukrainie, czy ukraińscy artyści powinni odmawiać pracy na scenach, na których występują Rosjanie, czy świat jest zainteresowany ukraińską muzyką i co ukraińscy dyplomaci mogą zrobić, by promować naszą kulturę.
Ukraińscy artyści otrzymują niższe wynagrodzenie niż rosyjscy
Oksana Honczaruk: W kwietniu 2022 roku Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, poprosił Panią o zastąpienie rosyjskiej gwiazdy operowej Anny Netrebko w roli Turandot. Zgodziła się Pani. Od tego czasu wasze nazwiska nieustannie krzyżują się w mediach. Nie irytuje to Pani?
Liudmyła Monastyrska: Wiele osób interesuje się tym, co myślę o Netrebko. Ale co mam myśleć o niej - muszę myśleć o sobie. Ania pracowała i nadal będzie pracować, ponieważ ma nazwisko, które stworzyła 25 lat temu.
OH: Ale Pani też jest znana.
LM: Tak. Ponadto moja kariera rozwijała się szybciej. Nie przechwalam się, po prostu tak ułożyły się gwiazdy, szczęście mi dopisało.
OH: A jednak był to precedens, że Anna Netrebko została pozbawiona ról w Metropolitan Opera. Poza tym wszyscy wiedzą, że była ulubienicą Petera Gelba.
LM: Zawieszenie zostało jej zrekompensowane zapłatą za wszystkie zaplanowane występy - nie spędziło jej to snu z powiek.
OG: Kiedyś powiedziała Pani, że rosyjscy artyści są bardzo wspierani przez rosyjskich urzędników w Stanach Zjednoczonych. Przychodzą na występy całymi delegacjami i przynoszą swojej primadonnie mnóstwo kwiatów. Jak często ukraińscy urzędnicy państwowi przychodzą na Pani występy? Takie wzajemne wsparcie byłoby dobre dla wizerunku Ukrainy.
LM: Wyjaśnię sytuację nie w kategoriach bukietów, ale w kategoriach procentowych.
Jako obywatelce Ukrainy USA odliczają 30% od mojego honorarium, podczas gdy rosyjskim artystom tylko 6%. Jest różnica czy nie?
I dopiero niedawno te procenty zaczęły być odbierane rosyjskim artystom; wcześniej otrzymywali oni swoje pieniądze brutto. Odbywało się to oficjalnie - było porozumienie między Rosją a Stanami Zjednoczonymi.
A my mamy 30% i żadnej alternatywy. Ponadto odsetki są one pobierane nie tylko od honorarium artysty, który wychodzi na scenę, ale także od artystów rezerwowych, od tak zwanych coverów, czyli tych, którzy są za kulisami, gotowi w każdej chwili zastąpić swojego kolegę na scenie.
W jakiś sposób rosyjskim urzędnikom ds. kultury udało się przekonać tamtejsze władze, żeby od zarobków rosyjskich artystów nie pobierały wysokich odsetek. I to jest prawdziwe wsparcie na poziomie państwowym. Marzy mi się, aby nasz sektor publiczny również wspierał w ten sposób ukraińskich artystów za granicą.
Teraz pani rozumie, dlaczego Rosjanom bardzo opłaca się pracować w Ameryce, a ich menadżerowie starają się, jak mogą, aby ich artyści dostali się do jakiegokolwiek teatru w USA.
OH: Czy próby Ukrainy, by w jakiś sposób ograniczyć popularność rosyjskiej opery i baletu na świecie, by usunąć rosyjskich śpiewaków ze sceny, są skuteczne?
LM: Mam co do tego coraz więcej wątpliwości. Robimy w tym celu wszystko: rozmawiamy, przekonujemy, walczymy, czasem nawet wygrywamy. Ale ogólny obraz pozostaje praktycznie niezmieniony. Dzieje się tak dlatego, że Rosja narzuca światu swoją kulturę od dziesięcioleci, a nie od lat. Ogromne sumy pieniędzy były i są inwestowane w artystów, przedstawienia i propagandę. Oczywiste jest, że nie da się natychmiast zmniejszyć wpływu rosyjskiej kultury - zajmie to Ukrainie dziesięciolecia.
Ukraińska opera jest reprezentowana na świecie w minimalnym stopniu
OG: Wszyscy znają rosyjskie opery i balety. Z biznesowego punktu widzenia są to dzieła opłacalne. Niemal każdy teatr na świecie ma w swoim repertuarze "Eugeniusza Oniegina", "Damę pikową" i "Jezioro łabędzie", a dyrektorzy teatrów nie chcą z nich łatwo rezygnować...
LM: Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać "Damę pikową" Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobię tego, zwłaszcza po tym, jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale chcą wiedzieć, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze. Ja nie zdradzam swojej ojczyzny i wiem, że moja postawa jest tutaj szanowana - obywatele USA są bardzo lojalni wobec swojego kraju, więc rozumieją i cenią czyjś patriotyzm. Ze swojej strony doceniam życie w Ukrainie i dbam o to, co się tutaj dzieje. Dlatego moja rezygnacja ze śpiewania do rosyjskiej muzyki nie jest kaprysem, ale stanowiskiem. Niestety, nie wszyscy moi koledzy mogą pochwalić się taką uczciwością. Poza tym gdy nie ma pracy, człowiek może zmienić swoje zasady. Nie jestem już tutaj sędzią - chociaż dzisiaj, kiedy Ukrainę niszczą rakiety, kiedy nasi chłopcy oddają życie na froncie w imię wolności Ukrainy, nie warto tego robić
OH: Ilu artystów operowych z Ukrainy pracuje obecnie za granicą?
LM: Można wymienić do dziesięciu nazwisk; to bardzo mało. Dlatego wydaje mi się, że nie należy zmuszać dziś ukraińskich artystów do dobrowolnego opuszczania projektów, do których „przypadkowo” dołączył artysta z Federacji Rosyjskiej. Wyjaśnię: opera ukraińska i tak jest na świecie minimalnie reprezentowana. Załóżmy, że odmawiasz udziału w projekcie, z zasady nie chcąc śpiewać na jednej scenie z obywatelem kraju-agresora. I co mamy w wyniku? Projekt nadal istnieje, ale już bez udziału Ukrainy. Co więcej, na nasze miejsce organizatorzy mogą znowu zaprosić Rosjan.
Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie: powinniśmy przy każdej okazji wychodzić na scenę i bronić ukraińskiej szkoły wokalnej, demonstrować swoje znakomite umiejętności i za każdym razem udowadniać, że w Ukrainie są wspaniali śpiewacy operowi.
Jesteśmy Ukraińcami i musimy chodzić z podniesioną głową. Nie możemy przegapić żadnej okazji, aby to robić. Ukraina jest dziś trendy, a każda wartościowa inicjatywa jej obywateli działa na naszą korzyść. To jest zauważane. Łatwo jest odmówić, ale zaproszenie do występu na poważnej scenie jest czasami warte całego życia artysty.
Chciałabym jeszcze raz podkreślić, że nie możemy wpływać na dyrektorów castingów dużych teatrów, którzy zapraszają rosyjskich artystów. Teatry nie wstydzą się dziś zapraszać rosyjskich reżyserów. Nie powinieneś więc martwić się tym, na co nie masz wpływu. Trzeba myśleć o sobie. O tym, gdzie można wywrzeć wpływ. Trudno walczyć z rosyjską machiną na wszystkich frontach.
Hasło: "Kultura to broń" jeszcze na nas nie działa
OH: Czy kiedy była Pani z wizytą w USA ktoś z ukraińskiej ambasady uczestniczył w przedstawieniu "Nabucco"?
LM: Kiedy w 2022 roku uczestniczyłam w projekcie kulturalnym Ukrainian Freedom Orchestra [orkiestra złożona z 74 najlepszych ukraińskich muzyków uchodźców - red.], prowadzonym przez Kanadyjkę Carrie-Lynn Wilson, podróżowaliśmy do wielu krajów. To była duża trasa koncertowa. Projekt rozpoczął się 28 lipca 2022 roku w Operze Narodowej w Warszawie, a finałowy koncert odbył się w Waszyngtonie. Oksana Markarowa [ambasadorka Ukrainy w USA — red.] wzięła udział w tamtym koncercie, a nawet wygłosiła przemówienie. Teraz, na "Nabucco", jej nie było. Szkoda, bo chętnie zobaczyłabym ją podczas występu. A amerykańscy dziennikarze na pewno nie przegapiliby tego momentu.
OH: Ukrainian Freedom Orchestra to świetny projekt, świetni muzycy.
LM: W 2022 roku w projekcie były dwie solistki: ja jako wokalistka i ukraińska pianistka Hanna Fedorowa, która teraz mieszka z rodzicami w Amsterdamie. Na każdym koncercie, a było ich 12, w finale Hanna i ja wychodziłyśmy na scenę z ukraińskimi flagami. W 2023 roku wokaliści nie brali już udziału w tym projekcie. Co będzie w 2024 roku, jeszcze nie wiadomo.
OH: Kiedy w kwietniu 2022 roku pojawiła się Pani w MET z ukraińską flagą, dyrektor generalny teatru Peter Gelb nazwał Panią "silnym wokalnym symbolem ukraińskiego oporu". Czy teraz też się Pani pojawia z naszą flagą?
LM: Gdziekolwiek mogę wyjść z ukraińską flagą, robię to. To nie tylko spontaniczny impuls; trzeba uzyskać pozwolenie od organizatorów wydarzenia. Choćby dlatego, że spektakle w Metropolitan są wielonarodowe, na scenie występują prawie wszystkie narodowości i rasy świata. W tak kultowych teatrach nie patrzą na paszport, a jeśli jesteś utalentowaną osobą, to jesteś mile widziana.
OH: Dziś w Ukrainie odkrywamy wspaniałą muzykę napisaną przez naszych rodaków. Czy jest zainteresowanie inscenizacją ukraińskich oper w Europie?
LM: Przede wszystkim każda muzyka narodowa musi być promowana na poziomie państwowym i trzeba w ten proces zainwestować dużo pieniędzy. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Kultury powinny być zaangażowane w promowanie ukraińskiej kultury. Nasze hasło powinno brzmieć: "Kultura jest bronią". Jednak z jakiegoś powodu ono jeszcze nie działa. Każdy artysta w swoim miejscu pracy próbuje zrobić coś na własną rękę, ale w ogólnym kontekście to nie wystarcza.
OH: Czy uważa Pani, że ludzie na świecie są naprawdę zmęczeni wojną w Ukrainie?
LM: Tak. Byli bardzo zmęczeni, to prawda. A kiedy do naszej wojny dołączyły tragiczne wydarzenia w Izraelu, ludzie byli kompletnie zdezorientowani.
Czasami moi zagraniczni koledzy podchodzą do mnie i mówią wprost: "Po prostu oddajcie te swoje terytoria, jesteśmy zmęczeni waszą wojną, chcielibyśmy, żeby już się skończyła"
Co ich to obchodzi? Na ich podwórka nie lecą rakiety. A człowiek jest takim stworzeniem, że kiedy jemu jest dobrze, nie chce się martwić innymi. Zwykli Amerykanie myślą teraz o tym, jak zarobić dodatkowego dolara i nie interesują ich żadne wojny za granicą. Dlatego nasi politycy nie powinni czuć się zmęczeni zwracaniem uwagi świata na problemy Ukrainy.<br>
Bardzo tęsknię za moim domem
OH: Czy planuje Pani jakieś kreatywne projekty z Polską w najbliższej przyszłości?
LM: Latem zaśpiewam w Polsce "Turandot". Polacy są teraz zainteresowani moją pracą, zwłaszcza po projekcie Ukrainian Freedom Orchestra, w którym aktywnie uczestniczyli. Pierwszy koncert w ramach tego projektu odbył się w Operze Warszawskiej. Teraz omawiamy możliwości współpracy z Warszawą.
OH: Jest Pani w trasie od miesięcy. Czy jest to dla Pani trudne?
LM: Tak, to trudne. Po pierwsze, zawsze bardzo tęsknię za domem. Po drugie, miałam ostatnio dużo na głowie. Wojna, śmierć mojej mamy — niestety jej choroba nie dała nam żadnych szans. Ale mimo wszystkich wyzwań, staram się być nastawiona pozytywnie i szukać miłości we wszystkim, co mnie otacza.
OH: Czytałam w recenzjach "Nabucco", w którym Pani śpiewa, że dekoracje są piękne, ale niebezpieczne i wymagają od wykonawców sprawności fizycznej. Więc teraz nie tylko Pani śpiewa, ale także wykonuje dużo ćwiczeń cardio?
LM: Czasami jest to bardziej niebezpieczna, a nawet ryzykowna akrobacja niż ćwiczenia kardio. W centrum konstrukcji znajdują się bardzo strome i wysokie schody prowadzące do tronu. Na dodatek konstrukcja ma ciemny kolor, a na scenie panuje półmrok. Osoba ze słabym wzrokiem nie miałaby co robić w takich warunkach.
Ale trudno mnie czymś takim przestraszyć. W mojej scenicznej karierze skręcałam już kostki i zrywałam więzadła. Przechodziłam przez różne rzeczy. W pewnym projekcie w Europie aktorki były zmuszane do skakania w szpilkach z wysokości kilku metrów — to ogromne ryzyko dla kostek. Scena zawsze była traumatycznym miejscem: niewygodne pochyłości podłogi, śliskie schody, zwłaszcza jeśli jest to teatr w starym stylu, jakaś stara produkcja z lat 60.
OH: W Ukrainie Pani występy są okresowo przerywane przez alarmy przeciwlotnicze. Niedawno przedstawienie "Turandot" w Operze w Dnieprze, w którym śpiewała Pani główną partię, zostało przerwane na dwie godziny. Ludzie cierpliwie poczekali jednak końca alarmu i wrócili na swoje miejsca. Jak radzi sobie Pani z takimi sytuacjami?
LM: Tak, występ w Dnieprze był bardzo stresujący. Jeszcze pięć minut i orkiestra by poszła. A ludzie przyjechali na ten występ z innych miast. Na szczęście udało nam się wszystko zaśpiewać i zagrać. Nie wiem, jak to wytrzymuję, opieram się na swoim charakterze. Jestem bardzo sumienna w pracy, nie ma dla mnie różnicy, czy to Metropolitan Opera, czy Opera w Dnieprze. Ale trudno być perfekcjonistką, jeśli w połowie arii zatrzymują cię i wysyłają do schronu.
OH: Na początku wojny Pan córka miała duże trudności z wyjazdem pociągiem ewakuacyjnym z Kijowa do Europy. Jak potoczyły się jej losy? I gdzie jest teraz Pani syn?
LM: Kiedy wybuchła wojna, śpiewałam na kontrakcie w Neapolu. 27 lutego pojechałam do Warszawy i tam zostałam. Moja córka Ania została sama w Kijowie, opuszczała miasto ze swoimi licznymi zwierzętami: trzema kotami, psem i dwiema papugami. To była bardzo stresująca ewakuacja. Pojechała do Rumunii, następnie przeniosła się do Hiszpanii. Ale ponad rok temu wróciła do Kijowa.
Sytuacja z moim synem Andrijem była zupełnie inna. Przed wojną wyjechał do Polski i tam zaskoczył go 24 lutego. W kwietniu 2022 r. postanowił wrócić do Kijowa. Przyjechał do mnie, do Warszawy, i powiedział, że jedzie do Ukrainy. Nie było sensu płakać i go powstrzymywać, mogłam go tylko pobłogosławić. Mam bardzo niezależne dzieci, podejmują własne decyzje. W Kijowie mój syn kontynuuje studia psychologiczne i prowadzi własną praktykę psychologiczną. Pracuje głównie z naszymi żołnierzami, daje im wsparcie. Czasami udziela mi profesjonalnych porad. Muszę przyznać, że pomagają.
OH: Co doradził Pani syn?
LM: Żeby słuchać własnego sumienia, emocji i zdrowego rozsądku, a nie rad innych ludzi.
"Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać “Damę Pikową” Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobiłabym tego, zwłaszcza po tym jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale na wszelki wypadek pytają mnie, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze"
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.